Forum www.letsbecreative.fora.pl Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Most płaczącej wiwerny

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.letsbecreative.fora.pl Strona Główna -> Twórczość pisana
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
electric_cat
Habitue
Habitue


Dołączył: 14 Maj 2013
Posty: 188
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Łomża/ Warszawa

PostWysłany: Śro 16:57, 12 Cze 2013    Temat postu: Most płaczącej wiwerny

Przedstawiam tekst znaleziony w dziwnych obszarach mojego dysku. Pisałam go kilka lat temu, koło roku 2006. Tak, czasy licealne, ale ja stara ;P Nie wiem, czy do opowiadanka jeszcze kiedyś przysiądę, momentami wydaje mi się zbyt naiwne. Jeśli nawet wezmę się za nie, będę musiała poddać je gruntownym przeróbkom.
Pozostawiam pisownię oryginalną.
Cytat:
Most Płaczącej Wiwerny

<<Punkt>>

Most Płaczącej Wiwerny jest granicą pomiędzy światem mroku (Babilonu) i światem ludzi i elfów (Avalonem). Obie krainy zdają się być dwiema oddzielnymi, latającymi wyspami, pomiędzy którymi rozciąga się niezbadana przepaść. Ludzie mówią, że obie leżą na grzbiecie ogromnej wiwerny. Jednak to tylko ludowe bajanie. Faktem jest jednak, iż to wiwerna – potwór dużo mniejszy od smoka, z ogonem zakończonym żądłem – jest symbolem tego połączenia. Mówi się, że szpikulec na ogonie symbolizuje Babilon. Tak jak trucizna spływa po ostrym kolcu, tak trujące są ostrza i słowa mieszkańców. Natomiast paszcza, zwrócona w stronę Avalonu, miała oznaczać wiarę, że święty ogień (według legendy otrzymany od tegoż miniaturowego smoka) nigdy nie wygaśnie...
Po pysku kamiennego potwora zwróconego głową ku Avalonowi znowu płyną łzy...
Rozpoczyna się nowa historia...
***
Nad wioską wstawało słońce. Rynek główny powoli wypełniał się przekrzykującymi się przekupkami i drobnymi złodziejaszkami.
Jak co rano, wszystko toczyło się swoim leniwym torem.
Marduk, syn sołtysa o płomiennorudych włosach splecionych w niezbyt staranny warkocz, oparł się o fontannę. Przez moment przyglądał się postaci ogromnego, kamiennego smoka, po czym westchnął. Gdzieś na wschód od wioski mieszkał taki smok, pomyślał. Ten smok więzi dziewicę, którą miał uratować pewien mroczny elf, który przypadkowo się napatoczył. Tak, życie mogłoby być piękne, gdyby mógł przejąć władzę po ojcu. Na jego nieszczęście, ojciec nadal żył. Zdarzało mu się rozchorować, ale miejscowe znachorki zawsze potrafiły dobrać odpowiednie zioła, aby postawić starca na nogi.
Alan, młody strażnik zauważył Marduka w tłumie. Machnął mu przyjacielsko ręką.
- Jak się tam sprawy mają? Pozbyłeś się już tego plugastwa? – Nie przeszkadzało mu, że rudzielec wpatruje się w jakiś odległy punkt.
- Taa… - Mruknął jakby od niechcenia zgarniając kilka niesfornych kosmyków z twarzy. – Ciotę zeżre smok, jak i piętnastu poprzednich. – Rzucił beznamiętnie.
Jeden z kupców rozkładał ciężkie skrzynki z owocami na swoim straganie. Podśpiewywał pod nosem jakąś skoczną piosenkę. Nawet nie zauważył, kiedy jakiś urwis podbiegł do niego i go popchnął. Ogromne, czerwone jabłka potoczyły się po bruku. Wbrew wrzaskom kupca, mieszkańcy rzucili się na nie jak dzicy. Tylko kilka z nich zostało rozdeptanych, reszta jakby zapadła się pod ziemię.
Marduk wybuchnął śmiechem. Odwrócił się w stronę fontanny i niemal położył się na murku okalającym akwen. Alan patrzył na niego niedowierzając.
- I czego, debilu rżysz? Przecież on na skargę przyjdzie i będzie odszkodowania chciał. – Rudzielec spoważniał na chwilę.
- Niech przyjdzie, przyjmę go wódką i kiełbasą. – Prychnął i znowu zaniósł się śmiechem. – I opowiem mu coś…
- Co? – Wyszeptał zaciekawiony strażnik. W jego popielatych oczach płonęły dwa małe ogniki.
- Opowiem mu historię o tym, jak wrabia się frajerów. – Alan nie rozumiał. Patrzył na Marduka jak na totalnego idiotę.
- I co to ma niby do tego? Ten kupiec sam jakby frajer, bo dał się od tylca zajść. – Syn sołtysa zamilkł na chwilę.
- Zapobieganie kradzieżom to Twoja rola, mój drogi… - Słyszał odgłos przełykanej śliny. – Nie, dzisiaj mam za dobry humor, żeby cię na pręgierz wystawiać… - Przeciągnął się. – Mimo lekkiego kaca mogę stwierdzić, że dobrze się dzieje… - Wyszeptał zagadkowo. Alan uśmiechnął się pod nosem.
- To masz na myśli…
- Jestem bohaterem tej wiochy – rudzielec pochylił się nad strażnikiem. – No bo kto wczoraj wyrzucił drowa na zbity pysk z wiochy nie dając mu szans na przeżycie? No, kto go na pewną śmierć wysłał?
Alan pokręcił głową z niedowierzaniem. Marduk wydawał mu się geniuszem.
- Spadłeś ty tym ludziom z nieba…


***

Droga do wieży złego smoka ciągnęła się w nieskończoność. Fenrir, młody mag wywodzący się z mrocznych elfów, ciężko westchnął. Jego szkapa, bardziej przypominająca pająka niż konia, człapała powolnie, jakby chciała jeszcze bardziej pogorszyć nastrój właściciela.
Czarodziej plunął w trawę, po czym poprawił czerwony rękaw szaty.
- Że też mnie maga, samego, bez wsparcia na wojnę ze smokiem wysyłają! Chamy niemyte! Mnie, adepta sztuk magicznych na Uniwersytecie w Dolinie Błękitnego Kruka! Toż to się w głowie nie mieści! I co mnie ma obchodzić jakaś chędożona dziewica, co ją niby jakiś jeszcze mocniej chędożony smok pod kluczem trzyma! Szybciej tam, Błazen! – Koń zarżał z oburzeniem. Fenrir był chyba jedynym magiem, który swoim zwierzętom dawał tak idiotyczne imiona.
Słońce chyliło się już ku zachodowi. Mag zmrużył oczy. Nienawidził patrzeć na zachodzące słońce. Błazen zarżał. Mroczny elf klepnął go w zad.
- Że to niby moja wina, że wyjechaliśmy tak późno, co?! Żadna moja! – No dobra, moja, pomyślał, ale nie chciał zdradzić się przed koniem. Powiedzmy, że Błazen po wypiciu którejś z mikstur nagle zrobił się dziwny. Taki jakiś mądrzejszy... I to bolało Fenrira. Koń bez żadnego problemu potrafił wybadać, co też jego właściciel porabia w gospodzie. Jak chociażby do takiej tawerny wejść. I nie zwracając uwagi na dziwne reakcje gości...
Fenrir chwycił się za głowę. Dziwne wspomnienia powracały wraz z coraz mniej dokuczającym kacem.
- Oni mnie upili, Błaźnie! Upili i kazali mi bić się ze smokiem! Mi, magowi TRZECIEJ klasy ze specjalizacją na nekromancję i przywołania! Rozumiesz, wrobili mnie! Mnie, maga z uniwersytetu.
- Bo głupi jesteś – zarżał Błazen, ale cieszył się, że jego pan tego nie zrozumiał.

***

W gospodzie było niezwykle tłoczno, gdy Fenrir wślizgnął się do niej. Zmierzył wszystkich wzrokiem. Nikt mu na takim zadupiu jak Przełęcz Zdechłej Myszy mu nie zagrażał. A w tej karczmie to już szczególnie nikt. Owszem, było tam kilku osiłków, takich drwali, czy też grabarzy, ale takich mag pokonywał zazwyczaj intelektem. Inteligencja z reguły nie idzie w parze z siłą. I tacy jak oni byli na to niezbitym dowodem.
Żaden z bywalców tawerny nie zwrócił na niego wystarczającej uwagi, by dojść do wniosku, że należy go sprzątnąć. Fenrir właśnie dlatego częściej przebywał w takich miejscach. Nie wyczuwał tu żadnych objawów rasizmu, z jakimi spotykał się na co dzień w okolicach świątyń i głównych traktów. Wówczas by uciec przed dociekliwymi spojrzeniami świątobliwych paladynów, ukrywał się pod płaszczem. Tutaj na szczęście nie musiał.
Elf przysiadł przy jedynym, pustym stoliku. Spojrzał na kilka kelnerek, które krzątały się przy barze lub przepychały przez tłum sprośnych, pijanych adoratorów.
- Norma... – Mruknął. Zresztą czego miał się spodziewać po takim lokalu?
Do jego stolika przecisnęła się młodziutka kelnereczka. Mag bez najmniejszego wstydu zmierzył wzrokiem jej krągłe kształty, które w niewielkim stopniu skrywała biała bluzeczka, zresztą całkiem prześwitująca.
- Czy może coś podać? – Zagadnęła. Rozkosznie potrząsnęła kasztanowym warkoczem. Zamrugała zielonymi oczyma.
- Coś najlepiej na koszt zakładu. – Wyszeptał Fenrir spoglądając na nią kątem oka, ale wystarczająco zalotnie, by wywołać na jej twarzy rumieniec.
Poprawiła stanik.
- Na koszt zakładu to tylko po godzinach – zaśmiała się.
- To chyba i skorzystam. – Z udawaną nieśmiałością dotknął jej ręki. – Jeśli drowy nie wzbudzają w tobie żadnego lęku, panienko...
- Nie tutaj, panie. WON! – Wrzasnęła wymierzając kopniaka do tyłu. Mroczny elf poczuł się wytrącony z równowagi. Spojrzał na zataczającego się, pijanego cieślę, który wpadł na blat stolika obok. – Bardzo pana przepraszam, ale tak jakoś mam jak ktoś próbuje mnie macać w pracy... – Elf wzruszył ramionami.
- Jajecznicę.
- Słucham?
- Jajecznicę. I piwo. Tak żeby trawiło się lepiej. Na mój koszt. A o tym na koszt zakładu pomyślę.
I nie skorzystam, pomyślał odprowadzając ją wzrokiem aż do wąskich drzwi za ladą, w których znikła.
Rozejrzał się wokoło. Wszystko było tu zupełnym przeciwieństwem świata podziemi, zwanej przez jego pobratymców Doliną Błękitnego Kruka. Tutaj, na powierzchni światem rządzili mężczyźni. To od nich zależały losy całych krain, to oni mogli sobie w spokoju obmacywać tawerniane dziwki. Dobra, jeśli zapłacą i jeśli główne macane będą w odpowiednim nastroju. Ale w Podziemiach to byłoby nie do pomyślenia. Tam światem rządziły kobiety. Silne i twarde, czyniły z przedstawicieli płci przeciwnej swoich niewolników. Trenowały ich na silnych wojowników, którzy doskonale by się spisywali zarówno na arenie, jak i w łóżku. A nie daj bogini, aby któryś podniósł rękę na swoją właścicielkę. Matka opowiadała mu nieraz o publicznych egzekucjach w świątyni bogini polegających na odcięciu delikwentowi tego i owego...
Fenrir wzdrygnął się na samo wspomnienie. I drugi raz na wspomnienie swojej matki... Niezwykła kobieta. Zaraz, jak ci powierzchniowi o takich mówią? Hetera? Rzeczywiście, jego matka była prawdziwą Herod babą...
Drzwi trzasnęły. Wszyscy zamarli w bezruchu. Fenrir zerknął w tamtą stronę, jakby nie był wcale zainteresowany bożym światem. Podparł brodę lewym łokciem. Wiedział, że ktoś, kto właśnie wszedł do tawerny, zmierza w jego kierunku.
- Chyba się nie doczekam tej jajecznicy – mruknął, gdy rosły, czarnowłosy mężczyzna zatrzymał się przy jego stoliku.
- To nie do mnie te zażalenia, drowie!
- Czyżbym wyczuł w twoim głosie złość? – Fenrir wiedział, że jego niewinny głosik wyprowadzał z równowagi przybysza. Uśmiechnął się obnażając zęby. – Bo wiesz, poprzednia kelnerka była ładniejsza i *krąglejsza*, jeśli rozumiesz, o co chodzi. – Wykonał znaczący gest umożliwiający wyobrażenie sobie wielki biust dziewczyny o kasztanowych włosach.
Czarnowłosy mężczyzna poczuł, że coś się w nim gotuje. Wziął głęboki oddech i w myślach policzył do dziesięciu. Nie zadziałało. To do dwudziestu... Lepiej...
- Możesz mi nie zasłaniać światła i widoku na tyłek tej blondynki? – Złośliwy głos mrocznego elfa sprowadził go na ziemię.
Rozejrzał się wokoło i nagle coś w nim pękło.
- JAK ŚMIESZ się GAPIĆ na tyłek MOJEJ Dag?! – W izbie zapanowało złowrogie milczenie. Atmosfera robiła się tak gęsta, że nawet przelatujące muchy musiały czekać w kolejce na pozwolenie na lot.
Kelnerka o kasztanowych włosach wyszła uśmiechnięta z izby za ladą niosąc zamówiony przez elfa posiłek. Uśmiechnęła się, gdy jej oczy napotkały na spojrzenie mrocznego elfa. Wzięła głęboki oddech i postawiła krok...
Jak się okazało niezbyt stabilny, by utrzymać cały jej ciężar...
Fenrir z bólem śledził wzrokiem lecący talerz, który po niedługim czasie rozbił się na głowie jednego z drwali.
- Moja jajecznica! – Załkał. Doskonale zdawał sobie sprawę, że to nie koniec.
Ręka dziewczyny zadrżała, gdy talerz z przypalonym stekiem przeleciał jej przed nosem. Spojrzała na kufel z piwem, który trzymała jeszcze w ręku. Bez namysłu cisnęła nim w pierwszego lepszego gościa.
Rozpoczęła się wojna. Wojna bez zasad. Wojna na odpadki...
- Zapomnij o tym i owym. – Zaproponował drow wyciągając zaskoczonego mężczyznę z tawerny.
Droga do wyjścia była niezwykle trudna. Elfi mag bez większych problemów unikał lecących w jego stronę talerzy. Czego nie można było powiedzieć o szatynie. Fenrir uznał, że trzeba to jakoś rozwiązać... I to szybko!
- Co ty... AU! – Wrzasnął człowiek, gdy jeden silny kopniak wepchnął go pod stół. Mroczny elf wpakował się tam za nim.
- Więc syn sołtysa ma do mnie sprawę? – Wyszeptał, gdy upewnił się, że nikt nie przydepnie mu płaszcza. Mężczyzna spojrzał na niego zaskoczony.
- A jakim prawem ty mnie... Skąd wiesz? – Fenrir uśmiechnął się demonicznie.
- Czytanie w myślach mało inteligentnych istot to moja specjalność... – Na czole szatyna uwidoczniło się kilka żyłek...
A nad stołem trwała wojna. Potężny drab przewrócił się na ladę zmieniając ją w kilka zupełnie nieprzydatnych desek. Gospodarz wrzasnął. Uderzył delikwenta chochlą do zupy. Inny znowu wyleciał przez drzwi, by pocałować matkę ziemię i ojca błoto. Kolejny chciał rzucić niedogotowanym ziemniakiem, ale dostał przesłodzonym ciastem.
Szatyn siedzący pod stołem ledwo powstrzymał się, by nie wywrócić stołu i nie wyrzucić drowa przez okno na spotkanie z bratem końskim gnojem.
- I kto tu jest niby mało inteligentny, co?!!!
- Przymknij się, albo skierujesz całą ich uwagę na nas. – Syknął Fenrir.
- Nie jestem niższą istotą niż ty, mroczny elfie. Jestem koniuszym sołtysa! – Dla szatyna był to niebywały powód do dumy.
- Aha. – Mruknął elf. – Zapamiętam.
Rudy drwal w średnim wieku zwalił się jak długi na podłogę. Rozszerzył oczy ze zdziwienia, gdy dostrzegł dwóch mężczyzn chowających się pod stołem.
- RABIATAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!! – Podniósł wrzask. Fenrir i koniuszy sołtysa poderwali się do biegu. Niczym z procy wyskoczyli spod stołu.
- Uciekałeś już z takiej imprezy? – Rzucił elf osłaniając płaszczem szatyna.
- Nie.
- To pierzesz mi płaszcz. Gnajmy teraz do tego twojego pana! – Podniósł głos, gdy kufel mało go nie trafił. – To jeszcze powiedz mi, co to te „Rabiata”.
- To chyba okrzyk bojowy...!

***

Błazen człapał coraz wolniej. Fenrir zrezygnowany położył się na jego karku.
- Wiesz, koniku... Oni mnie wrobili... Wrobili mnie, dumnego maga z Uniwersytetu w Dolinie Błękitnego Kruka... I że niby mam teraz szukać jakiejś tam głupiej dziewicy... i smoka...
- Bo głupi jesteś i cierp ciało, coś chciało... – Na szczęście Fenrir i tego nie zrozumiał. Teoretycznie mógłby czytać w myślach swojego wierzchowca, ale nie był w stanie.
- Mnie, maga trzeciej klasy z uniwersytetu... – Jęczał, a słońce rozlewało na całe niebo swoją czerwoną poświatę. Aż chciałoby się krzyknąć: Zaraz będzie ciemno!

***

Syn sołtysa, drobny młodzieniec o bujnych, rudych lokach, siedział z nogami położonymi na stole. Wpatrywał się w okno chaty. Zauważył dwóch mężczyzn, którzy wbiegli na podwórze.
- Już są... – Wyszeptał, gdy jedna ze świec wypaliła się. Nie zwrócił na nią wcale uwagi.
Ktoś nieśmiało zastukał do drzwi. Chłopak nie poruszył się.
- Wejść – oświadczył władczym tonem.
Do środka wślizgnął się szatyn zagradzając drogę mrocznemu elfowi.
- Panie, przyprowadziłem go. – Szepnął. Syn sołtysa kiwnął głową z przyzwoleniem.
- Wprowadź. – Koniuszy wychylił głowę za drzwi i szepnął coś.
Do środka wszedł Fenrir. Jego krok był lekki i dostojny. Niezwykła uroda maga wprawiła młodzieńca w osłupienie. Rudowłosy przyglądał mu się w skupieniu, gdy siadł po przeciwnej stronie stołu, gdy jego długie, białe włosy stopniowo opadły, gdy jego pozbawione emocji czerwone oczy spojrzały na niego...
- Ładne podeszwy. Szczególnie ta plama po krowim gównie... – Oświadczył elf. W jego głosie słychać było kpinę. Syn sołtysa opuścił nogi jak oparzony.
Fenrir splótł dłonie.
- Zatem w jakim celu twój koniuszy o wdzięcznym imieniu „Koniuszy” przyprowadził mnie tutaj? Masz jakiś grosz na zbyciu, co? I czego po mnie oczekujesz? Mam kogoś sprzątnąć? Nie czerpię z tego przyjemności, nie jestem taki jak pozostali przedstawiciele mojego gatunku...
Młodzieniec spojrzał zakłopotany w twarz gościa. Jego ciemna skóra pięknie wyglądała w blasku świec.
- Przepraszam za to dziwne przyjęcie. – Odrzekł przeczesując rude kędziory. – Jestem Marduk, a mój sługa ma na imię Aton, a nie „Koniuszy”, jak twierdzisz.
- To miło. – Szepnął sarkastycznie mag. – Jestem Fenrir. – Marduk klasnął w dłonie.
- Zatem jedną rzecz mamy już jasną. Po pierwsze chciałbym cię serdecznie powitać w Złotej Wsi na Przełęczy Zdechłej Myszy. – Zamilkł na chwilę. Czerwone oczy wypalały go od środka. – Owszem, może znaleźć się trochę złota na zbyciu, jeśli chcesz wykonać dla mnie zadanie... – Zawiesił głos.
- Jakie? – Dociekał drow.
Młodzieniec zaśmiał się. Wstał od stołu i podszedł do niewielkiej szafeczki. Brzdęknęło szkło.
- Na trzeźwo mi nie powiesz, co? – Uśmiechnął się elf widząc przed sobą butelkę bimbru i sporą szklankę.
- Kieliszki potłukły się w zeszłym tygodniu... – Usprawiedliwił się Marduk próbując zmienić temat.
- Skoro tak chcesz rozmawiać, – szepnął Fenrir napełniając szklankę do połowy. – To czemu nie?
Aton cichutko wycofał się z pokoju. Wiedział, że będzie głośno i wesoło. Znał swojego panicza i jego słabość do trunków. Pewnie tylko szukał okazji, żeby się napić...
Koniuszy podszedł do pokoju sołtysa. Zajrzał przez drzwi. Starzec spał. Aton odetchnął z ulgą. Wreszcie udało mu się zasnąć, pomyślał, już tak długo cierpi.
Ciało ojca Marduka trawiła nieznana choroba. Nie mógł normalnie mówić, nie mógł poruszać ani rękoma, ani nogami. Znachorki z wioski nieraz przynosiły mu zioła, które na jakiś czas przywracały mu wszystkie możliwości. Niestety, na coraz krócej… Aton pamiętał doskonale wizytę jakiegoś tajemniczego znachora, który pozwolił na chwilę rozbłysnąć promykowi nadziei w sercach wszystkich mieszkańców wioski. Sołtys mógł powrócić do zdrowia. Ale... Tylko w teorii. Nikt nie był bowiem w stanie sprowadzić do wioski jednego ze smoków...

Smoki... Piękne, ogromne i wszechpotężne stworzenia, które kiedyś górowały nad wszystkim, nagle zeszły między ludzi i przybrały ich postać.

Fenrir nalał sobie kolejną szklankę. Spojrzał na nią pod światło. Ręka mu się trzęsła. Czuł, że zaszedł o jeden most za daleko.
- Fajny ma kolor ta twoja wódeczka... – Łyknął zawartość jednym haustem.
- Idzie do głowy, co? – Mruknął Marduk pijanym głosem.
- I to jeszcze jak... Co ty tam dodałeś?
- Tajemnica. Jeszcze? – Fenrir podniósł szklankę umożliwiając młodzieńcowi nalanie kolejnej. Machnął nogą. Pusta butelka potoczyła się i uderzyła o inną.
- To o co ci chodzi? – Butelka w ręku syna sołtysa na chwilę zawisła w powietrzu. – To ma coś wspólnego z tym starcem, który leży w pokoju niedaleko? – Marduk postawił butelkę na stole.
- Dokładnie jak słyszałem... Wy, mroczne elfy macie doskonale wyczulone zmysły... – Westchnął. – Tak, chodzi o mojego ojca. Po części... Otóż jakiś czas temu do wioski zawitał pewien medyk, który znał sposób, żeby uzdrowić mojego ojca...
- Cudownie! – Syknął Fenrir. – A co ja mam do tego?
- Udam, że nie zauważyłem tego sarkazmu w twoim głosie, mroczny elfie. – Marduk niedbale przeczesał włosy palcami. – Ale owszem, ty też masz miejsce w tym cyrku. – Przerwał na chwilę, by wpatrzeć się w mętne, krwistoczerwone oczy drowa. – Niedaleko wioski, jakieś trzy dni drogi na północ, w opuszczonej wieży, siedzi smok. I to nie byle jaki smok. Tak właściwie jest to czarna smoczyca, która strzeże pięknej dziewicy...
- Ale to miało być na temat twojego ojca, a nie ewentualnego ożenku, niedoszły, samozwańczy sołtysie. – Człowiek uderzył pięściami w stół. Do połowy pełna butelka stoczyła się ze stołu, po czym rozsypała się w drobny mak.
- Co ci do tego, ty plugawa...! – Fenrir uciszył go gestem dłoni. Na jego białej rękawiczce zaświeciła runa Ansuz.
- A więc to tak?! Każesz wieśniakom mnie tolerować, bo chcesz mnie wkopać w jakąś śmierdzącą robotę! Nieźle to sobie obmyśliłeś! Ożenek ze smoczą panną, dziewicą pilnowaną przez czarnego smoka, o ile mi wiadomo, o szkarłatnych oczach. I ty myślisz, że skoro mnie spiłeś, możesz ot, tak sobie mnie wysłać na pojedynek ze smokiem?! Nigdy w życiu! – Buntowniczo założył nogę na nogę.
- Założymy się? – Marduk pstryknął palcami. Zanim mroczny elf się obejrzał, do komnaty wbiegło kilku uzbrojonych wieśniaków, z dumnym koniuszym na czele.
Fenrir łypnął gniewnie na syna sołtysa. Młodzian wstał chwiejnie od stołu, po czym przysiadł na blacie. Spojrzał bezczelnie w karminowe oczy.
- Grasz nieczysto! – Mruknął drow.
- Z drowami nigdy nie gram czysto. Albo idziesz po moją żoneczkę, albo Aton i spółka wyszorują moją podłogę twoimi wnętrznościami. Co wybierasz? – Drow zmierzył spojrzeniem koniuszego i jego pięcioosobowy oddział: mag, wojownik, łucznik, dwaj drwale, no i Aton oczywiście.
Skrzyżował ręce na piersiach. Położył nogę na stół.
- Nie przewidujesz odmowy, co? – Spojrzał wyczekująco na syna sołtysa. Młodzian wyszczerzył zęby.
- Zgadłeś. – Odrzekł z satysfakcją.

***

Otaczał ją śnieg. Brodziła w nim po kolana. Jej biała suknia zlewała się z otoczeniem... Patrzyła ze wstrętem na rozkładające się ciała niedoszłych bohaterów. Wokoło leżało ich wielu – w powykręcanych pozach, z mieczami, tarczami i włóczniami zastygłymi w dłoniach, które nie będą miały już z nich żadnego pożytku... Obejrzała się w kierunku wieży. Z niewielkiej polanki budowla wydawała się być zwykłą ruiną. Niczym więcej niż ruiną otoczoną przez las... Zaśmiała się. Jej śmiech wystraszył wiewiórkę ukrywającą się w krzakach.
Dziewczyna przewróciła się na śnieg. Kilka razy zamachała rękoma i nogami. Wstała przyglądając się powstałemu aniołowi. Otrzepała długi, czarny warkocz po prawej stronie i kitkę po lewej. Spojrzała z pogardą na swoje dzieło.
- No, bez przesady... – Syknęła. Chwilę później olbrzymi płomień stopił płaskorzeźbę.
Dziewczyna zamarła w bezruchu.
- Ktoś się zbliża... Ktoś ze Złotej Wsi. I to nie byle kto... – Rozłożyła ręce i zaczęła się powoli obracać. Patrzyła w niebo. – Idzie kolejny... Mag... Mroczny elf o spojrzeniu tak pustym jak moje... O duszy tak samotnej jak moja... Przybywa, by wypełnić pustkę... W moim żołądku! – Zaśmiała się. Przyklękła.
Kilka sekund później na polanie siedziała czarna smoczyca o krwistoczerwonych oczach. Przygotowała się do lotu. Dumnie uniosła dwoje hebanowych skrzydeł.
- Ześlę ci śnieżycę, ześlę ci rycerzy... – Zmierzyła wzrokiem nędzne szkielety swoich poprzednich ofiar. - Ale ty to przeżyjesz. Musisz się przygotować do naszego spotkania, mroczny bracie... A może raczej: obiadku...

***

Fenrir nie potrafił sprecyzować, dlaczego jego serce zalewał dziwny niepokój. Kilka razy w życiu widział smoki, a w jego osadzie w Dolinie Błękitnego Kruka leżał nawet jeden szkielet bestii. Dlatego drow uważał, że nie ma się czego bać. No może tylko tego, że... Bzdura! Przecież tyle już przeżył... Przeżył trzy lata uniwersytetu z trudem ciągnąc dwa kierunki... Przeżył wyjątkowo dużo karczemnych bijatyk, kilka spotkań ze smokami podczas wypraw z matką na krańce świata...
Mroczny elf ściągnął wodze. Nieufnie spojrzał przed siebie. A potem w niebo... Nadciągały złowróżbne chmury.
- Powinniśmy poszukać czegoś na noc... – Wyszeptał zsiadając z konia. Błazen zarżał z wdzięcznością. Ostrożnie człapał za swoim panem, który zmierzał ku ciemnej jaskini.
Fenrir wyczuwał, że coś wisi w powietrzu. Minął dopiero pierwszy dzień podróży. A więc zostały jeszcze dwa. Dwa dni do spotkania z czarną smoczycą. Drow wiedział, że go zwietrzyła. I podejrzewał również, że ta śnieżyca, która miała nadejść lada chwila, była jej powitaniem.
Wnętrze jaskini było ciemne i ponure, zupełnie jak dawny dom mrocznego elfa – dom, z którego uciekł na poszukiwanie szczęścia i przygód. Mniej oficjalnie, aby uciec przed matką.
Drow sięgnął do kieszeni płaszcza w poszukiwaniu zapałek. Na szczęście ich nie zgubił podczas tamtego dziwnego zajścia w domu sołtysa w Złotej Wsi.
Spojrzał na swoją poczciwą szkapę. Błazen był niespokojny. Wiercił się i przytupywał nerwowo.
- Nie ma zmartwienia... – Uspokajał konia głaszcząc go po karku. – Tylko pójdę po chrust i przeczekamy śnieżycę. Pamiętasz, stary? Bywało gorzej... – Wyszedł z jaskini. Błazen powiódł za nim tęsknym wzrokiem. Wiedział, że nie może iść za swoim właścicielem. Nie tym razem.

***

Szła po kamiennych schodach rozplatając warkocz prawą ręką. Patrzyła w górę. Jej zazwyczaj brązowe oczy lśniły złotem w świetle świecy, którą trzymała w lewej. Na jej sukni były ślady krwi, świadectwo niedawno stoczonego pojedynku z rycerzem, który próbował powstrzymać ją przed napaścią na jakąś małą wioskę w okolicy Mostu płaczącej Wiwerny. Na próżno.
Na szyi nosiła złoty kluczyk.
Obejrzała się za siebie. Pusto...
Cisza... To działało jej na nerwy. Czuła się samotna. Potrzebowała towarzysza, kogokolwiek... Kogoś, kto by ją zrozumiał, kto by zaakceptował jej odmienność, kto wyciągnąłby do niej dłoń.
- Dobranoc – rzuciła niedbale przez okno. Widok zwłok rycerzy nie cieszył jej jak kiedyś.
Chyba zaczęła się starzeć...
Albo coś innego...
Otworzyła drzwi. Uderzył ją zapach starych woluminów i eliksirów. Była to scheda po jej dziadku, który przez alchemię poszukiwał wieczności. Skończył marnie – jako zbroja dla pyszałkowatego olbrzyma. Smoczyca nie chciała iść jego tropem. Brzydziła się reliktów dziadka, ale nie potrafiła się ich pozbyć.
- Wróciłam. – Zamknęła za sobą drzwi. Odetchnęła. Ta noc będzie ciężka i dla niej, i dla elfa.
Podrapała się po głowie. Podeszła do parapetu wzbijając tumany kurzu. Spojrzała w nocne niebo. W jej oczach odbijał się złoty sierp księżyca.
- Ale ja już nie jestem głodna, mój samotny bracie...

***

Czarne chmury przyćmiły księżyc. Fenrir zmrużył oczy. Przycisnął do siebie patyki, które zdążył zebrać. Ognisko nie będzie się paliło z tego za długo, ale nie było czasu, żeby się nad tym zastanawiać...
Musiał biec jak najszybciej. Wyczuwał... Nie, on wiedział, że dzieje się coś dziwnego.
Gnał na złamanie karku. Chrust pękał pod jego stopami. Drow przyciskał do siebie patyki. Przeskakiwał przez potężne pnie poprzewracane przez wiatr.
Błazen! Ten koń był w niebezpieczeństwie. Fenrir niemal czuł smród nieumarłych, którzy podążali w kierunku groty.

Było ich trzech: dwaj z mieczami i jeden z toporem. Trzy nagie, przygarbione szkielety, z pustymi oczodołami... Przemieszczali się dość szybko nie zważając na to, że jeden z nich gubił żebra... Ale to nie było ważne... Byli sługami przyzwanymi z grobu. Musieli wypełnić misję. Musieli zapracować na wieczne spoczywanie...

Błazen wiercił się, rżał niespokojnie. Wyglądał elfa. Powinien już tu dawno być...

Fenrir przeleciał nad dwumetrową szczeliną. Nie zatrzymał się, by złapać równowagę. Ci trzej byli za blisko. Błazen! Szybciej! Szybciej! Złapała go kolka. Szybciej! Uderzył się w bok. Zabolało, ale przestał przez chwilę o tym myśleć. Szybciej!

Trzy szkielety wkroczyły na polanę. Wyczuwały niespokojny oddech konia, jego ciepło, jego życie...
Punkt bez powrotu...
Fenrir wyskoczył z lasu. Koń zarżał. Stanął na dwóch łapach i wierzgnął przednimi kopytami. Mroczny elf w biegu zetknął ze sobą dwa wskazujące palce.
Punkt bez powrotu...
Skoczył. Wybił się w powietrze z niespotykaną wręcz siłą. Nie wiadomo, czy był to efekt morderczych treningów, czy też zaklęcia, które przed chwilą wypowiedział.
Nie czuł już nic. Jego świadomość odpływała wraz z rosnącą siłą. Jedyne, czego był świadomy, to powinność. Powinność unicestwienia wrogów...
Jeden ze szkieletów ciął mieczem, drugi rąbał toporem. Ostrze miecza trzeciego dosięgło Fenrira, ale nie zrobiło mu krzywdy. Zardzewiała klinga odbiła się od jego skóry...

***

W oddalonej o kilka mil wieży smoczyca przyglądała się poczynaniom elfa z nieukrywanym podziwem. Przecierała szklaną kulę rękawem, gdy obraz stawał się niewidoczny. Pozostałość po dziadku... Ostatnio całkiem przydatna.
Fenrir bez wysiłku oderwał ramię jednemu ze szkieletów uzbrojonych w miecz. Od tego miecza padł jego niedawny właściciel.
Smoczyca oblizała wargi. Przeczesała grzywkę. Złapała się na tym, że zaczęła wypowiadać zaklęcie odwołujące nieumarłych. Ugryzła się w język. Czar elfa trwał nadal. I niech trwa.
Punkt bez powrotu...

***

Mroczny elf sparował cios dłonią. Czuł, że jego organizm wraca do normy. Czuł ciepło krwi spływającej z jego dłoni.
- Dobra, może głupi jestem... – Wymierzył szkieletowi kopniaka w żebra. - ... ale nie dam się wam podejść. Nie będę wcale z wami pertraktował. Jest was dwóch, ja jeden...
Szkielet dzierżący topór podniósł się z ziemi. Fenrir chwycił miecz pokonanego. Krwią z rany nakreślił na ostrzu niezbyt piękną sylwetkę wiwerny.
- Ty, która triumfujesz, która ogniem i trucizną obracasz swych wrogów wniwecz, któraś matką wielkiego przymierza, któraś – w miarę wypowiadanego zaklęcia światło rozlewało się po ostrzu – źródłem siły nieśmiertelnej, użycz mi swej mocy...
Punkt bez powrotu... Stąd się już nie wraca...

***

Siedząca przy kryształowej kuli smoczyca o purpurowych oczach zabębniła palcami o stół. Z uwagą przypatrywała się ostrzu, które z sekundy na sekundę nabierało mocy, które z jej szkieletów wysysało siłę, które rozkruszyło je w drobny mak...
- Punkt bez powrotu? Zaiste, poprzedni rycerze nie dorastali mu do pięt. Poprzednich nie było stać na coś takiego.
Usiadła na murze. Patrzyła w zachmurzone, nocne niebo. Czuła się dziwnie, czuła niepokój i coś... A raczej początek czegoś co w przyszłości mogłoby zburzyć dotychczasowy porządek rzeczy.
Jedne skinienie jej palca wystarczyło, by spowodować deszcz. Ogromne krople wsiąkały w jej długie, już rozpuszczone włosy. Ogromne krople spływały po jej policzkach...
Rozmyślała o swojej niedalekiej przyszłości. Nie chciała być żoną dla jakiegoś syna sołtysa ze wsi w Przełęczy Zdechłej Myszy. Wiedziała, że wyrodny synalek z pewnością posłużyłby się nią, aby zabić ojca i przejąć władzę w wiosce. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Mając we władzy smoka mógłby przecież podporządkować sobie całą Przełęcz wraz z okolicami.
Smoczycy nie podobała się taka wersja historii. Nie chciała być pokorną żoną doprowadzoną do sołtysa przez naiwnego drowa, który pewnie nie otrzyma za to godziwego wynagrodzenia. Nie rozumiała, dlaczego los mrocznego elfa układała prawie na równi ze swoim.
- Nie będę niczyją żoną, zobaczysz! – Wrzasnęła w pustkę.
„Zobaczysz, obaczysz ... sz....” – Powtarzało echo.
- Chociaż bardzo bym chciała mieć rodzinę... – Skuliła się. Przybrała pozycję płodu. Z niechęcią spoglądała w dal w kierunku, z którego miał nadejść elf.
A deszcz padał na nią i na wszystko wokoło...

***

Świergot ptaków obudził Błazna. Koń rozejrzał się po jaskini. Jego pan już dawno nie spał. Opatrywał ranę na dłoni. Błazen wiedział, że fala bólu miała dopiero uderzyć w jego pana. Takie są skutki zaklęć, których nie powinno się tak lekkomyślnie rzucać. I bez żadnego wspomagania, żadnych amuletów ani ziół...
- Nic mi nie będzie... – Skłamał Fenrir kończąc bandażowanie prawej dłoni.
Wiatr, który wpadł do jaskini, rozwiał popiół.
- Czas nam w drogę, Błazen... – drow wstał z trudnością. Zatoczył się. – Czas w drogę...
Spojrzał na porozrzucane kości bielące się przed jaskinią. Poczuł niesmak. Wiedział, że nie może ich tak zostawić.
Błazen skinął łbem i uderzył lekko kopytem o skałę. Wiedział, co jego pan będzie robił. I może dlatego się niepokoił...
Fenrir przystanął przy szczątkach swoich wczorajszych przeciwników. Uniósł prawą dłoń na wysokość serca. Wyszeptał kilka niezrozumiałych słów. Jego koń schował się za drzewem. Nie lubił magii mrocznych elfów.
Wiatr uniósł z ziemi krople i przegniłe liście. Włosy Fenrira trzepotały niczym proporzec. Mroczny elf nadal szeptał coś w swoim języku. Wokoło czuć było przepływającą moc.
Jedno pstryknięcie wystarczyło, aby kości zajęły się ogniem. Popiół rozsypał wiatr...
Drow z trudem wspiął się na konia. Był wyczerpany. Oddychał ciężko. Użył tego zaklęcia po raz trzeci. Znowu bez najmniejszego namysłu. Pierwszy raz zdarzył się, gdy próbował bronić swojej dawnej ukochanej przed hordą trolli. Rozstali się na drugi dzień, mroczna elfka nie chciała na niego patrzeć – być może nawet się go bała. Za drugim razem użył tego zaklęcia z rozkazu matki, gdy zgraja krasnoludów natarła na świątynię Lokiego. W przeciągu piętnastu minut wybił stuosobowy oddział...
Jego siła przerażała go. Nie zawsze potrafił nad nią panować. Zdarzało się, że przyzwane potwory zwracały się przeciwko niemu. Trzeci stopień na uniwersytecie w takich wypadkach nic nie znaczył.
Fenrir ściągnął wodze. Spojrzał przed siebie. W ustach czuł smak krwi, jeden ze skutków rzuconego zaklęcia, które kiedyś prawdopodobnie go zabije.
- Musimy ruszać. – Wyszeptał z trudem. – Smocza panna na nas czeka.
Błazen posłusznie ruszył kłusem...

***

Marduk oparł się o framugę drzwi. Rozmyślał. Jego ojcu zostało najwyżej kilka dni życia. Kilka dni, które pozostały do objęcia władzy... To znaczy, jeśli ten drow powróci z jego przyszłą żoną.
Chłopak przeszedł do pokoju ojca. Przysiadł na łóżku. Z wyższością patrzył na starca, który ledwo oddychał. Jego ojciec odwzajemnił spojrzenie, spojrzenie pełne dumy i nienawiści. Zagryzł wargi. Marduk wzruszył ramionami.
- Nie musisz się trudzić. Ty już nie mówisz, ojcze... Zapomniałeś? – Jakby ze zdziwieniem uniósł brwi. – Ale się nie martw, teraz to ja będę mówił za ciebie. Boisz się mnie. Owszem, to ja będę twoją śmiercią, to mnie zobaczysz jako ostatniego na tym świecie. Ale nie martw się tym za mocno, będziesz miał godnego następcę. Wychowałem się przecież wśród szuj i szachrajów, a ty byłeś największym z nich.
Starzec zaniósł się kaszlem. Marduk roześmiał się złośliwie.
- Posłałem po nią – kontynuował. – Posłałem po najwspanialszą kandydatkę na żonę, jaką mógłbyś znaleźć po obu stronach Mostu Płaczącej Wiwerny. Dzięki niej nie tylko Złota Wieś będzie moja, ale cały Avalon! – Krzyczał. – Moją żoną będzie Isara! Najpotężniejsza z potężnych, królowa smoków!
Serce starego sołtysa zaczęło bić szybciej. Coraz trudniej łapał oddech. A jednak! Jego syn chce pojąć Isarę! Ale przecież ona... Ona jest smokiem! Jest smokiem wywodzącym się z najszlachetniejszego rodu! Przecież ma purpurowe oczy pod postacią smoka... To nie byle kto! Marduk nie da sobie z nią rady! Nie zapanuje nad nią! Jak może być taki głupi, że tego nie zauważa?!
- Mroczny elf powinien ją przyprowadzić najpóźniej za trzy dni. – Wstał. – I widzisz, ojczulku? Ja, w przeciwieństwie do ciebie, potrafię sprowadzić ją do naszej wioski. I nie mam na rękach krwi tak wielu rycerzy.
Starzec posłał mu chłodne spojrzenie.
- Panie, konie osiodłane. – Do pokoju wpadł zdyszany Aton. Niedbale pokłonił się staremu sołtysowi, po czym przyklęknął przed Mardukiem.
- Dobrze, którą wioskę równamy dziś z ziemią? – Młody chłopak przeczesał rude włosy, które spływały mu kaskadą na twarz. – Może Owczą Jagodę?
Ojciec Marduka opadł ciężko na pościel. Owcza Jagoda była jego rodzinną wioską. Tam się wychował, tam leżą wszyscy jego przodkowie. Nie wiedział, dlaczego przeniósł się do Złotej Wsi. Może dlatego, że większa?
- Jedziesz z nami, ojcze? – Zapytał szyderczo rudowłosy. Starzec nerwowo przełknął ślinę.
- Panie... – Wyszeptał Aton próbując przywołać panicza do porządku. Pomysł palenia okolicznych wiosek wcale mu się nie podobał. Podbój? Grabież? To nie były słowa, jakimi można było to nazwać. Marduk i jego drużyna palili wszystko, zabijali wszystkich mieszkańców i zabierali do domu bogate łupy. Starczało im to na kilka tygodni, póki młody panicz znowu nie poczuje żądzy krwi.
- Coś nie tak? – Rudowłosy chwycił go za kołnierz. – Pękasz?
Aton nie odpowiedział. Nerwowo zagryzł wargi. Uciekał przed śmiałym wzrokiem panicza. Stary sołtys patrzył na niego wyczekująco. Uratuj Owczą Jagodę, chłopcze... Przełknął ślinę. Uratuj!
- Poczekajmy z tym na Isarę. – Wyszeptał tak cicho, że tylko on i Marduk słyszeli. Młody sołtys puścił koniuszego. Spojrzał na niego zrezygnowany.
- Zawiodłeś mnie, Aton.
- Panie, chciałem powiedzieć, że...
- Zamknij się, idioto!!! – Wrzasnął rozwścieczony Marduk. – Won! Zajmij się końmi! Odebrałeś mi całą ochotę!!!
Koniuszy wybiegł w pośpiechu. Trzasnęły drzwi. Potem następne, te prowadzące na zewnątrz. Marduk świdrował ojca wzrokiem. Zabiłby go, gdyby mógł.
- Dopiąłeś swego! – On również wyszedł i trzasnął drzwiami.
Stary sołtys odetchnął z ulgą. Wiedział, że będzie miał spokój do rana. Marduk będzie szalał w kilku sąsiednich pokojach, upije się, będzie krzyczał, zdemoluje kolejne meble... Zupełnie jak on kiedyś...

Aton odprowadził konie do stajni. Otarł z czoła strużkę potu. Wolał się nie pokazywać w domu sołtysa przez jakiś czas, przynajmniej do jutra. Bał się, że może znowu czymś dostać...
Jakby na potwierdzenie jego obaw, przez okno wyleciała bogato zdobiona waza. Aton śledził tor jej lotu, by w końcu przyjrzeć się jej spektakularnemu rozbiciu. Usłyszał dzikie krzyki swojego pana. Miał złe przeczucia, jak zawsze zresztą.
Nie wiedział, że tym razem stanie się naprawdę coś złego...

***

- Zbliża się... – Wyszeptała podekscytowana Isara. – Jeszcze maksymalnie dwa dni... – Zaczęła ssać koniuszek kciuka.
Nie mogła spać w nocy. Z początku wmawiała sobie, że gryzie ją sumienie. Naraziła przecież mrocznego elfa na śmierć... Ale z drugiej strony, jakoś nie żal jaj było tych niezliczonych rycerzy, którzy robili za nastrojową „dekorację” jej wieży. Oni jej nie imponowali, nie sprawiali, że spędzała noce przed szklaną kulą obserwując, czy dany delikwent sobie poradzi.
Ale ten drow był inny, wiedziała o tym doskonale. Czuła ulgę widząc, że poza nią, nie zagraża mu nic.
Spojrzała jeszcze raz w szklaną kulę. Jechał po nią! Podążał ku jej wieży na swoim „pajęczym” rumaku. Prawie jak książę z bajki!
Ale to nie jest bajka – odezwał się jakiś głos wewnątrz niej. – A on nie jest księciem, to twój kat!
- Żaden kat! On nie ma za zadanie mnie zabić!
Ale musi zaprowadzić cię do syna sołtysa Złotej Wsi... Czyż to nie jest zapowiedź agonii? – Głos w jej głowie nasilał się coraz bardziej.
- Kim ty jesteś? Czego chcesz?!
Jestem Isara...
- Kłamiesz, to ja!
Doprawdy? – Głos deformował się i zwielokrotniał. Isara chwyciła się za głowę i opadła na kolana.
- Nie opętasz mnie! – Wrzasnęła. Jej słowa odbiło echo po ścianach wieży.
Masz rację, ciebie nie... Przyszedłem ci się tylko przedstawić: jestem Legion, jeden z wielu, twój przyszły małżonek... – Głos ucichł. Isara oddychała głośno. Spojrzała na ścianę. Przez chwilę na ścianie zamajaczył jakiś kształt, po czym rozpłynął się w powietrzu.
Smoczyca odetchnęła z ulgą. Była bezpieczna, przynajmniej na razie...

***

Ostatnia pusta butelka wyleciała przez szybę. Rozbiła się o przeciwległy budynek.
Marduk próbował wyładować swój gniew na wszystkim. Zrzucał ze stołów świeżą zastawę, która miała służyć do obiadu, bogato zdobione woluminy z uginających się półek i drogocenną porcelanę, zapewne wojenne łupy jego przodków.
Było mu mało. Jak opętany rozbijał się po pokoju. Rwał świeżo wykrochmaloną pościel krzycząc przy tym tak głośno, jakby ktoś przypalał go żelazem.
- To wszystko przez Ciebie! Przez Ciebie! – Wrzeszczał sam nie wiedząc do kogo.
Zatoczył się. Chwycił za poduszkę, którą rozdarł szybkim cięciem sztyletu. Pióra powoli opadały na podłogę. Rudzielec dyszał wymachując sztyletem wokoło. Próbował porozcinać pierze unoszące się w powietrzu.
Nie masz szans, synalku…
W jego głowie rozbrzmiał najbardziej mu znany i najbardziej znienawidzony głos, głos jego ojca.
Chwycił się za głowę. Zaczął krążyć wokoło jęcząc.
- Zamknij się, zamknij się..!
Prawda boli? Owszem, dziecko… Zabawka, po którą chcesz sięgnąć, lata zbyt wysoko… Ona Cię zniszczy, zniszczy całą wioskę… Za skarby nie zechce być z takim gównem…
- Zamknij się..! – Tony jego głosu przechodziły ze wściekłości w rezygnację i skrajną rozpacz.
Upadł na kolana trzymając się za głowę. Z ust ciekła mu piana. Krzyczał, jakby tylko to mogło go uratować.
Nagle wszystko ucichło. Marduk wstał rozglądając się po pokoju. Wszędzie leżały potrzaskane meble i rozbite naczynia. Jego łóżko, choć podobno niezwykle wytrzymałe, leżało w kawałkach w różnych częściach pomieszczenia.
Przed oczami zamajaczyła mu sylwetka ojca, takiego jak był kiedyś. Zobaczył dorodnego mężczyznę o niesfornych rudych kędziorach i psychopatycznym błysku w oku. I tak jak przed wieloma laty, znowu chciał się schować pod stół.
- Ty nie jesteś już silny! – Wrzasnął ściskając mocniej rękojeść sztyletu. – Zabiję cię!

Po ścianie przemknął jakiś dziwny kształt…

***

Malutki chłopiec kulił się pod stołem starając się za żadne skarby nie wychylić z cienia. Jeśli chciał uniknąć bólu, musiał pozostać w ukryciu… Tymczasem rosły, rudowłosy mężczyzna demolował wszystko w zasięgu wzroku. Marduk bał się, nie wydał z siebie ani jednego jęku…

***

Z wielkim trzaskiem otworzył drzwi.
- Myślisz, że możesz mi tak po prostu nawrzucać, że jestem gównem, co?!! – Momentalnie znalazł się przy łóżku chorego ojca. Chwycił go za szyję. Starzec zaczął charczeć. Nie mógł nic powiedzieć, patrzył tylko na syna z jakimś poczuciem wyższości. Owszem, bał się go, ale nie chciał tego okazać.
Rudzielec odepchnął od siebie starca, jakby parzył. Sołtys upadł na poduszkę. Przymknął oczy. Uderzenie pozbawiło go tchu.
Stary sołtys bardzo dobrze wiedział, co go teraz spotka – osąd za wszystkie lata, kiedy znęcał się nad własnym synem i jego matką, za śmierć żony, która dostała jakiegoś dziwnego ataku i umarła. Teraz wreszcie nadejdzie kara za grzechy młodości…
Marduk zatrzymał się na chwilę, by złapać oddech. Wisiał teraz nad starcem dysząc.
- Niby ja jestem gównem…? Ja… Jestem taki, jak ty… Też grabię, gwałcę, palę wioski… Tak samo jak ty pragnę władzy… Tylko ja to pragnienie ziszczę… - Podniósł sztylet. Zrobił jeden, krótki zamach.
- ZISZCZĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘ!!! – Ostrze wbiło się w ramię sołtysa. Starzec gorączkowo łapał powietrze.
Kolejne ciosy, bardziej lub mniej trafne… Marduk nie dostrzegał oczu swojego ojca, jego dumnego spojrzenia pełnego wyższości. Nie wiedział, ile zadał ciosów. Był w transie, przed oczami widział tylko czerwoną mgłę.
Krew była wszędzie, na pościeli, na łóżku i na ubraniu Marduka. Gdy emocje opadły, otarł z czoła pot pozostawiając na nim ślady krwi.
Już ich nie zmyjesz, synu sołtysa… - Usłyszał znowu głos, który należał do jego ojca.
- Zabiłem cię! Leżysz tu martwy!
Twój ojciec to i owszem, ale ja nie… Nie zabijesz kogoś takiego jak ja…
- Zniszczę nawet takiego chrzanionego magika, co ciągle mi w głowie siedzi! – Wyciągnął przed siebie zakrwawione ostrze sztyletu. Nie wiedział, komu grozi.
Spojrzał na twarz ojca, prosto w jego oczy. Widok zwężonych źrenic przeraził go. Jego dłoń drżała.
No, no, no… Zabiłeś własnego ojca… - Ton głosu tajemniczej istoty był ironiczny. - Ładnie to tak..?
- Do czego zmierzasz? – Syn sołtysa wstał.
Sam nie dasz rady utrzymać władzy w tej wiosce. Mieszkańcy urządzą na Tobie samosąd i marnie skończysz…
Marduk milczał. Był świadomy czekających go konsekwencji. Przełknął ślinę.
- Co zatem proponujesz?
Jestem bytem duchowym, nie posiadam ciała… Pozwól mi istnieć w Tobie, a dam Ci wszystkie potrzebne umiejętności, aby uratować się od kary i przejąć władzę w wiosce…
Rudzielec uśmiechnął się szelmowsko. Spojrzał na ścianę, na której pojawił się bezkształtny cień.
- A co ze smoczycą?
Będzie Twoja…
Młodzieniec uśmiechnął się jak dziecko, któremu ktoś dał wymarzoną zabawkę…

***
Błazen człapał powoli. Przedłużało to czas podróży, ale jego pan nie był w stanie jechać szybciej.
Kolejny przystanek. Mroczny elf zsunął się z konia i podszedł do najbliższego drzewa. Wymiotował krwią. W środku czuł nieopisany ból, jakby coś paliło i rozdzierało mu wnętrzności.
Wszystko widział jakby przez mgłę. Gdyby jeszcze nie te gwiazdy, które migotały mu przed oczami…
- Jestem nie do życia, Błaźnie… - Wyszeptał ledwo. Osunął się na ziemię. Położył się na mchu.
Leżał tak przez jakiś czas czując wilgoć na policzku. Jego wierny koń przyczłapał do niego i podskubywał delikatnie rękaw płaszcza elfa, by dodać mu otuchy.
- Przeżyjesz, stary… - Zarżał.
Fenrir próbował dostrzec swojego konia, ale nie widział go. Wszystko wokoło rozmywało się.
- Przedobrzyłem… - Wyszeptał.
Nagły impuls zgiął go w pół. Drow chwycił się za brzuch. Znowu zwymiotował krwią.
Rdzawy zapach czerwonej cieczy mógłby zwabić drapieżniki, koń mrocznego elfa był tego doskonale świadomy. Owszem, mógłby spróbować sprowadzić pomoc, ale ten pomysł nie wydawał mu się w tej sytuacji najlepszy. Jego pan, pozostawiony sam sobie, mógłby stać się łatwym łupem przydrożnych łupieżców lub dzikich zwierząt. Zresztą nawet jeśli Błazen poszedłby poszukiwać pomocy, musiałby porwać jakiegoś jeźdźca, który spróbowałby na niego wsiąść. Potem jeszcze go tu sprowadzić, by pokazać zdezelowanego elfa. I tutaj ryzyko: czy porwany zechce pomóc drowowi, czy też go dobić…
Fenrir wziął kilka głębszych wdechów. Z trudnością wstał. Oparł się o swojego wierzchowca.
- Ruszajmy… Nie ma czasu do stracenia…
Pająkowaty koń ze smutkiem spojrzał na swojego pana. W tym stanie nie pociągnie długo, maksymalnie ze cztery dni.
Uchylił się, aby ułatwić wycieńczonemu elfowi wejście. Gdy upewnił się, że jego właściciel ulokował się wygodnie, powoli ruszył.
Zmierzał w obranym kierunku, ku wieży smoczycy. Nie chciał tam iść, ale wiedział, że nie ma innego wyjścia. Jeśli tamte stworzenie zechce ich zabić, zginą obaj na placu boju, jak bohaterowie.
Fenrir powoli tracił świadomość. Pomrukiwał coś do siebie o jakimś kwiecie, który mógłby mu pomóc. Niestety, po tej stronie Mostu kwiat szafranu był rośliną niezwykle rzadką.
W końcu elf zasnął snem twardym, snem trwającym trzy dni…

***

Isara zsunęła z ramienia torbę z ziołami. Postanowiła nie interweniować, w końcu to kolejny wojownik, który wyruszył, by przyprowadzić ją do kawalera…
Wyjrzała przez okno. Przykryte przez śnieg zbroje i kości rycerzy tworzyły nieciekawy widok.
Spojrzała w kryształową kulę. Widziała cierpienie elfa, mogłaby nawet stwierdzić, że je podzielała. Chciała mu pomóc, ale uznała, że tym mogłaby nadepnąć na bardzo delikatny byt, jakim jest męski honor.
Mroczny elf, choć nieprzytomny, nadal zmierzał w jej stronę. Coraz bardziej czuła jego aurę, choć była zanikająca.
Przysiadła na parapecie. Spojrzała w dal, a chłodny wiatr rozwiał jej włosy. Nie lubiła tego uczucia, gdy nie mogła się czegoś doczekać, zawsze musiała chociaż zajrzeć do prezentów, czy podsłuchać rozmowę rodziców i dziadka. Z rozrzewnieniem wspominała chwile, kiedy wyczuwając jej energię, momentalnie zmieniali temat.
Zakasała rękawy. Przed oczami pojawiła jej się torba z ziołami. Wiedziała, co ma robić. Momentalnie zeskoczyła z parapetu i chwyciła torbę. Zrobiła rozbieg od drzwi i wyleciała przez okno. Jej długa suknia powiewała majestatycznie, póki nie przybrała postaci smoka. Uderzyła ogromnymi, zesztywniałymi skrzydłami wzbijając namiastkę śnieżycy.
Już są coraz bliżej, z każdą chwilą bliżej… - Powtarzała w duchu.

***

Błazen wsłuchiwał się w coraz cichszy oddech jego właściciela. Koniec był coraz bliższy.
Fenrir tracił przytomność. Miarowe kołysanie jego konia usypiało go. Wiedział, że nie powinien zasypiać, ale zmęczenie nie dawało za wygraną. W końcu stracił przytomność i upadł bezwiednie na kark Błazna.
Koń maszerował powoli. Bał się, że zwiększenie tempa mogłoby dla Fenrira zakończyć się spotkaniem z ziemią. Jego drobne kopyta wbijały się w śnieg, którego nie powinno tu być o tej porze roku, była przecież wczesna jesień. Błazen czuł dziwną aurę bijącą od tego śniegu, zresztą całe to miejsce śmierdziało magią. Wiedział, że weszli na terytorium smoczycy. Nie było już dla nich odwrotu, Fenrir w obecnym stanie i tak był skazany na śmierć.
Nagły dreszcz przeszył całe pająkowate ciało konia. Coś bardzo potężnego zbliżało się do nich. Gdyby tylko Fenrir był przytomny, gdyby był w formie…
Ale nie był.
Błazen postanowił bronić swojego właściciela do ostatniej kropli krwi, choć po ostatnim spotkaniu z wampirami niedaleko Mostu miał jej niewiele. Za to mroczny elf dał wtedy tym wampirom nieźle popalić.
Teraz będzie odwrotnie. Koń postanowił, że stanie twarzą w twarz z niebezpieczeństwem, bez względu na to, co to będzie.

***

Przybrała ludzką postać już dwa metry nad ziemią. Gdy opadała, jej jasna suknia rozwiewała się niczym spadochron.
Wiedziała, że ci, których szuka, są niedaleko, wyczuwała gasnącą aurę mrocznego elfa i strach wierzchowca. Wyczuł jej energię, była tego pewna.
Mogłam uciszyć choć część aury, pomyślała.
Szła boso przez śnieg. Nie traciła czasu na przyglądanie się leśnym zwierzętom, jak to robiła do tej pory. Jeden impuls sprawił, że zaczęła biec. Ten mroczny elf o czerwonych oczach miał niedługo umrzeć.
Dostrzegła ich między krzakami, kilka metrów przed nią. Przycisnęła do siebie torbę.
Dotarła na polanę. Nieoczekiwanie koń mrocznego elfa stanął na tylnich nogach mało co nie zrzucając właściciela. Isara uniosła dłoń. Chciała uspokoić rumaka bez użycia magii.
Dzikie rżenie i wierzganie kopytami przekonało ją jednak, że nie warto w ten sposób. Wyszeptała kilka słów w starożytnej mowie smoków. Koń momentalnie stanął na cztery nogi i zamilkł.
- No, teraz porozmawiamy… - Smoczyca zdjęła torbę z ramienia. – Opatrzę powierzchowne rany i zabiorę go do wieży. – Nie czekała na jakąkolwiek reakcję konia. Zsunęła mrocznego elfa z grzbietu Błazna najdelikatniej jak tylko potrafiła. Pogrzebała przez chwilę w torbie, po czym skrzywiła się. Nie wzięła wystarczająco ziół, by przywrócić go do przytomności, ale wystarczało na podtrzymanie funkcji życiowych. Po zaaplikowaniu szafranu westchnęła. Nie miała innego wyboru. Ze zdumiewającą łatwością narzuciła go na swoje smukłe ramiona. Błazen próbował protestować, ale nieznany mu czar ograniczał jego możliwości ruchowe.
- Możemy ruszać – wyszeptała jakby do gwiazd. Obróciła się w stronę konia, a jej oczy świeciły się na czerwono. Ogier cofnął się o krok…
Nagle schwycił go potężny czarny szpon i poderwał do góry…

***
Pierwszym, co zobaczył był wyjątkowo szpetny bohomaz na suficie przedstawiający wiwernę walczącą z błękitnym krukiem. Jadowy kolec potwora bijał się w wole ptaka, a dziób kruka wykrzywiał się w grymasie bólu. Jego ostre, złote szpony szarpały łuski na zielonym korpusie miniaturowego smoka.
Zdumiony przetarł oczy. Dałby sobie jaja uciąć że kiedy stracił łączność ze światem nie leżał w łóżku. Siedział na koniu i morzył go sen tyle pamiętał.
A tymczasem leżał w wielkim łożu pełnym poduszek, jaśków i podgłówków. Okrywający go koc był ciepły i mięciutki. Pomacał wokoło dłonią. Miejsce obok niego było ciepłe, a prześcieradło pogniecione, jakby ktoś tu przed chwilą spał. Przez moment przeszedł mu przez myśl obraz jego poprzedniej dziewczyny – mrocznej elfki o gęstych popielatych włosach i bogatych „walorach artystycznych”. Pamiętał tylko tyle, jej imię wymazał sobie z pamięci przy zerwaniu.
Jednak spotkanie tutaj innego mrocznego elfa graniczyło z cudem, oddalił się już o ponad miesiąc konnej wędrówki od Mostu.
Był jeszcze zbyt słaby, by podnieść się z łóżka, ale wystarczająco silny, by na chwilę przysiąść. Kręciło mu się w głowie i przed oczami tańczyły mu gwiazdy, ale mógł się wreszcie rozejrzeć po pokoju. Ku jego zdziwieniu, Ne był za bogato urządzony. Po obu stronach łóżka stały stare regały z półkami uginającymi się od prastarych zakurzonych tomów. Po prawej stronie miał okno, w którym zamiast szyb wstawiono kolorowe witraże z kwiatami. Przez chwilę przeszło mu przez myśl, że właściciel tego pokoju musi być kobietą. Jednak do tego nie pasował mu portret wiszący naprzeciwko łóżka przedstawiający jakiegoś starszego faceta, któremu wyłupiono prawe oko i odcięto kawałek ucha. Fenrirowi widok ten wydawał się komiczny, gdyż szkło osrały muchy i widocznie nikt się nie kwapił, by to wyczyścić.
Miejsce obok niego wystygło. Mroczny elf poczuł się przez chwilę zawiedziony. W jego wyobraźni powabna dziewica usiłowała skryć się w jego ramionach przed wielkim i okrutnym smokiem. Oszem, czuł potężną aurę, zresztą całkiem niedaleko, ale nękanej dziewicy ani widu, ani słychu.
Usłyszał jakieś szmery dochodzące zza drzwi. Klapnął w morze poduszek od razu zamykając oczy. Chciał upozorować sen. Ciche skrzypnięcie drzwi, a potem miarowe odgłosy drobnych, bosych stóp przemierzających podłogę pobudziły jego wyobraźnię. Nagle koc niedaleko jego miednicy ściągnął się nieznacznie. Tajemnicza istota przysiadła przy nim. Czuł na sobie jej badawcze spojrzenie, słyszał jej spokojny, opanowany oddech.
- Może byś już przestał udawać, co? – Zdziwiony otworzył oczy. Nieprzytomnie popatrzył na bladą dziewczynę o długich, ciemnych włosach i pięknych, głębokich oczach.
- Gdzie ja jestem..? – Wymamrotał niepewnie wpatrując się w oczy dziewczyny. Ta roześmiała się i zeskoczyła z łóżka.
- W moim łóżku, skarbie. – Roześmiała się i przejechała językiem po zmysłowych wargach.


Tu dokument w Wordzie się urywa. Jeśli macie jakieś uwagi, uśmiecham się ;)


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
adelia
Forum Expert
Forum Expert


Dołączył: 03 Mar 2013
Posty: 2863
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 9:40, 22 Sie 2013    Temat postu:

Świetny! Najbardziej podobają mi się opisy.

Cytat:
Błazen wsłuchiwał się w coraz cichszy oddech jego właściciela. Koniec był coraz bliższy.
Fenrir tracił przytomność. Miarowe kołysanie jego konia usypiało go. Wiedział, że nie powinien zasypiać, ale zmęczenie nie dawało za wygraną. W końcu stracił przytomność i upadł bezwiednie na kark Błazna.
Koń maszerował powoli. Bał się, że zwiększenie tempa mogłoby dla Fenrira zakończyć się spotkaniem z ziemią. Jego drobne kopyta wbijały się w śnieg, którego nie powinno tu być o tej porze roku, była przecież wczesna jesień. Błazen czuł dziwną aurę bijącą od tego śniegu, zresztą całe to miejsce śmierdziało magią. Wiedział, że weszli na terytorium smoczycy. Nie było już dla nich odwrotu, Fenrir w obecnym stanie i tak był skazany na śmierć.
Nagły dreszcz przeszył całe pająkowate ciało konia. Coś bardzo potężnego zbliżało się do nich. Gdyby tylko Fenrir był przytomny, gdyby był w formie…
Ale nie był.
Błazen postanowił bronić swojego właściciela do ostatniej kropli krwi, choć po ostatnim spotkaniu z wampirami niedaleko Mostu miał jej niewiele. Za to mroczny elf dał wtedy tym wampirom nieźle popalić.
Teraz będzie odwrotnie. Koń postanowił, że stanie twarzą w twarz z niebezpieczeństwem, bez względu na to, co to będzie.


Ten fragment podoba mi się najbardziej. Piszesz dość długie opisy, ale mimo wszystko nie nudzą, jednak warto nad tym popracować, bo opisy z reguły nie cieszą się dobrą sławą :)

Dobre wprowadzenie!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
electric_cat
Habitue
Habitue


Dołączył: 14 Maj 2013
Posty: 188
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Łomża/ Warszawa

PostWysłany: Pon 15:11, 14 Paź 2013    Temat postu:

Dzięki bardzo :) Niedawno przyjaciółka popełniła korektę tego opowiadania i może kiedyś popełnię ciąg dalszy ;)

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ewangelina
Very Creative
Very Creative


Dołączył: 17 Lut 2013
Posty: 2015
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 18:05, 17 Paź 2013    Temat postu:

Rany julek, nie można było podzielić twór na mniejsze i co jakiś czas wstawiać poszczególne fragmenty?

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.letsbecreative.fora.pl Strona Główna -> Twórczość pisana Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin