Forum www.letsbecreative.fora.pl Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Robocze / no name

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.letsbecreative.fora.pl Strona Główna -> Twórczość pisana
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Ruda Wilczyca
Fresh Creative
Fresh Creative


Dołączył: 27 Kwi 2013
Posty: 16
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 17:08, 28 Kwi 2013    Temat postu: Robocze / no name

Mam już Prolog, Rozdział 1 oraz część drugiego, ale wstawię póki co tylko Prolog, dla zaostrzenia apetytów ;3 Jest to coś co z kryminału stopniowo ewoluowało w typową historię urban/dark fantasy. Miłego czytania :)

PROLOG



Pierwszym uczuciem jakie przypadło mi w udziale, kiedy uświadomiłam sobie, że już nie śpię był fakt, że coś jest cholernie nie w porządku. Poderwałam się natychmiast do pozycji w-miarę-siedzącej, przy okazji zaplątując się w kołdrę. Parę sekund zajęło mi przetarcie matowych, zmierzwionych włosów z twarzy.
Krew! Zawyły wszystkie moje zmysły, kiedy poczułam nieprzyjemną lepkość wokół ust. Niechcący rozmazałam ją po brodzie i nosie, co uwolniło zapach z częściowo zakrzepłej już substancji. KREW! Jęknęły zbiorowo wszystkie atomy mojego ciała, szarpiąc nieznośnie napięte nerwy. Byłą wszędzie! Na łóżku, na podłodze, na mnie!
KREW!
Znów poderwałam się z łóżka, uświadamiając sobie, że to był tylko koszmar. Nigdzie ani śladu krwi. A jednak pamiętam jak wszystko we mnie krzyczało. Od tego wewnętrznego dźwięku, w odległym zakamarku głowy zrodziło się ćmiące uczucie bólu. I choć póki co ledwo je czułam, wiedziałam już, że czeka mnie okropna migrena.



Nie mogę powiedzieć, żeby moje kłopoty z zasypianiem zaczęły się niedawno, albo w okresie dojrzewania, w dzieciństwie czy na jakimkolwiek innym etapie mojego życia. Z tego co mi wiadomo problemy ze snem miałam, kiedy jeszcze leżałam w drewnianej kołysce, usypiana z anielską cierpliwością przez pomarszczoną babcię. Nie pamiętam tego oczywiście ja sama, mówili jednak o tym wszyscy moi bliscy. Pierwsze problemy, które potrafię sobie przypomnieć miały miejsce w wieku pięciu lub sześciu lat. Migreny miałam wtedy codziennie wieczorem, nigdy też nie udało mi się zaznać snu dłużej niż przez godzinę. Potem budziłam się i musiałam na nowo zasypiać. Przez dwa lata byłam obiektem badań jakichś naukowców, zajmujących się insomnią. Nie potrafili jednak powiedzieć co jest przyczyną mojej choroby. Nie potrzebowali zresztą, ponieważ w okresie badania mocno osłabła, tak że migreny zdarzały mi się raz na tydzień i przesypiałam pięć godzin snem sprawiedliwego. Kolejne osłabienie choroby nastąpiło kiedy miałam lat dziesięć. Ustabilizowała się kiedy mając lat trzynaście, dojrzałam, znaczy się przeżyłam swój pierwszy okres. Wtedy też po raz pierwszy dowiedziałam się, że właściwie nie byłam chora na typową odmianę insomnii, a objawy związane były z zupełnie inną chorobą na podłożu genetycznym.

Praca w Bibliotece Narodowej nie była zła, szczególnie w porównaniu z zajęciami, jakich podejmowali się moi znajomi. Przez większość dnia musiałam po prostu wypożyczać jedne książki, odkładać na regały inne, pomagać ludziom znaleźć szukane informacje, czy pilnować studentów przeglądających woluminy dostępne jedynie do wglądu na miejscu. Dobra pamięć sprawiała, że szybko zapamiętywałam lokalizację poszczególnych woluminów w magazynie i pracowałam nadzwyczaj wydajnie. Dzięki elastycznym warunkom zatrudnienia mogłam pozwolić sobie na urlop w środku tygodnia, nie groziła mi też praca na drugą zmianę, co rozwiązywało pewne istotne problemy. Lubiłam przechadzać się cichymi alejkami, pośród tomów pełnych wiedzy i rozkoszować się ciszą i powagą tego miejsca.
Tego dnia mój dyżur wypadał od 14:30 mogłam więc się wyspać nawet pomimo nocnej bezsenności i uniknąć porannych korków. Kiedy weszłam do gmachu, powitały mnie refleksy słońca wpadające przez przeszklony dach Biblioteki. Spokojnym krokiem podążyłam do pokoju socjalnego gdzie zmieniłam swoje "cywilne" ubranie na robocze, czyli bardziej elegancje i na miejscu. Przywitałam się ze współpracownicami, pozdrowiłam także portierów. Następnie zabrałam wózek pełen książek i poświęciłam się pracy. Na początku szło mi dość mozolnie, bo zapach świeżej krwi z koszmaru, choć wyszorowałam dokładnie całe ciało, nadal pozostał wyraźny w moim umyśle. Potem jednak wpadłam w zwykły dla siebie rytm i aż do 16:00 nie przeszkodziła mi nawet z wolna nabierająca mocy migrena. Potem jednak poczułam TO. Nie był to zapach, nie zobaczyłam go też, nie wyczułam ani nie usłyszałam. Żaden z moich ludzkich zmysłów nie miał prawa wychwycić tej obecności. Niezaprzeczalnie jednak ta istota znajdowała się w tym samym budynku co ja. Migrena, jakby tylko na to czekając, zaatakowała ze zdwojoną siłą obalając mnie na ziemię, zmuszając do skupienia się na powolnym oddychaniu, walcząc abym nie miała siły nawet sięgnąć po niezawodną tabletkę tramadolu. A TO się zbliżało. Obecność zdawała się kierować w moją stronę, jakby wyczuwała mnie tak samo mocno jak ja ją. Lek przeciwbólowy potrzebował czasu, żeby zacząć działać a ja potrzebowałam czasu żeby przed TYM uciec. Podniosłam się, wspierając się na poręczy wózka wypełnionego książkami i ruszyłam korytarzem. Czułam TO tuż za sobą! Nogi mi się plątały, regały wirowały w szaleńczym tańcu, nie mogłam złapać oddechu, na czole perlił się pot. Musiałam uciekać! Prawa noga, lewa noga, prawa noga, lewa noga. Potknęłam się. Runęłam jak długa na ziemię, ból zdawał się rozsadzać mi czaszkę. Zwróciłam na drogi, haftowany dywan dzisiejsze śniadanie - jajecznicę na bekonie. Klęcząc spojrzałam za siebie.
Stał tam, w nienagannie skrojonym garniturze. Ze sztucznym lecz idealnym uśmiechem, jakby przyklejonym do pozbawionej emocji twarzy. Długonogi, szczupły szatyn. Nic więcej nie byłam w stanie dojrzeć, bo oczy zasnuła mi czerwona mgła bólu. Ostatnim co zarejestrowałam był słaby, znajomy mi zapach i krzyk. „Już do ciebie biegnę!”


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Colourofrainbow
Creative Master
Creative Master


Dołączył: 30 Sty 2013
Posty: 1495
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Kraków

PostWysłany: Nie 19:17, 05 Maj 2013    Temat postu:

Bardzo fajne i wciągające opowiadanie ;) Czekam na ciąg dalszy ;D ( jeśli się pojawi).
Fajny styl, szybko się czyta ;d


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ruda Wilczyca
Fresh Creative
Fresh Creative


Dołączył: 27 Kwi 2013
Posty: 16
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 21:34, 19 Maj 2013    Temat postu:

Dzięki Lyonne za komentarz :) Wstawiam dalszą część z nadzieją na więcej krytyki w miarę krystalizowania się akcji ^^ Z konieczności, aby nie raczyć was niewiadomo jak długim tekstem na raz, podzieliłam rozdział 1 na dwie części :)


    ROZDZIAŁ 1
    ZAPACH KRWI I ŚMIERCI




cz.1

Kiedy się obudziłam, pierwszym co dotarło do mojej świadomości było słabe echo migrenowego bólu. Odwróciłam się na drugi bok i ułożyłam wygodniej poduszkę. Dopiero po kilku sekundach zdałam sobie sprawę z tego, że nie leżałam w swoim łóżku tylko na skórzanej sofie a zapach, który czułam z pewnością nie był zapachem mojego domu. Otworzyłam powoli oczy, przyjmując silniejszą falę bólu, wywołaną światłem. Znajdowałam się w domu Charliego. Jeśli sam zapach nie wystarczyłby żeby w to uwierzyć, to stojący przede mną plazmowy telewizor na antycznym drewnianym stoliku i charakterystyczny chłód magazynu mnie w tym utwierdził. Gdzieś za mną, chyba w kuchni, usłyszałam swobodną rozmowę dwóch osób. Jedną z nich była kobieta, drugą mężczyzna. Podniosłam się ostrożnie, uważając na obolałą głowę. Rozmowa nagle ucichła a w ciszy która zapadła rozległy się kroki. Po chwili w pole mojego widzenia wszedł Brad, z uradowanym uśmiechem na ustach.
- Ach, więc śpiąca królewna raczyła się obudzić. - powitał mnie, mówiąc tym swoim opiekuńczo-autorytarnym tonem, którego używał tylko wobec samic. Wyczułam, że próbuje mnie zdominować więc wstałam i zmierzyłam go wzrokiem. Nie lubiłam, wybitnie nie lubiłam takich sytuacji. Jako samotna wilczyca bez watahy byłam łakomym kąskiem dla każdego samca a już szczególnie takiego, którego pozycja w watasze była zagrożona. Brad do takich właśnie się zaliczał, więc nie wiedziałam co Charliemu strzeliło do głowy, żeby przydzielić go do opieki nade mną. Wiedziałam, że muszę dobrze wyczuć moment. Spuściłam wzrok w tym samym momencie w którym i on to zrobił. Zawieszenie broni. Na razie. Wiedziałam jednak, że z każdą kolejną konfrontacją będzie coraz trudniej pozostać niezależną. Miałam tylko dwie możliwości w takiej sytuacji. Walczyć z Bradem albo poddać mu się. To drugie nigdy nie wchodziło w grę ale nie byłam pewna, czy byłabym w stanie pokonać go w walce, ani tym bardziej jakie skutki dla watahy miałaby moja wygrana.

Charlie mieszkał w przestronnym lofcie, urządzonym w zaadaptowanej na ten cel hali magazynu. Wystrój wnętrz zawsze wprawiał mój zmysł estetyczny w osłupienie. Proste, pordzewiałe barierki przy schodach kontrastowały z antycznymi meblami. Nowoczesny sprzęt stał pod ścianami, obwieszonymi indiańskimi pamiątkami. Całe to miejsce było obrazem tego, jak funkcjonowała wataha z Warszawy – próba połączenia tradycji z nowoczesnością. Z kuchni, po drugiej stronie ogromnego salonu, wyszła Rebeca. Żona Charliego i, co oczywiste, samica alfa. Trochę się uspokoiłam. Reb, dwudziestodziewięcioletnia indianka, miała zdumiewający dar zjednywania sobie innych. Przy niej zawsze nastroje się uspokajały. Uświadomiłam sobie jakie to ma zalety i już nie dziwiło mnie tak, czemu w domu został ze mną Brad. Kobieta patrzyła na mnie z uśmiechem. Kiedyś, dawno temu, była o mnie zazdrosna. Ja byłam nowa w watasze, pewna siebie i wolna a ona akurat straciła swoją pierwszą ciążę. Nadal pamiętałam jak którejś nocy przyszła do mieszkania w którym wtedy pomieszkiwałam i kazała mi się wynosić i nigdy nie wracać. Teraz nie byłam już dla niej zagrożeniem ale nie pozwoliłam sobie zapomnieć, że nawet ona pod powłoką dobroci skrywa wilka.
- Salve. - przywitałam ją tradycyjnym pozdrowieniem, spuszczając wzrok, żeby nie podważać jej dominacji.
- Salve, Rachel – odparła, łagodnym i uprzejmym głosem - dawno Cię u nas nie było. Jak się czujesz? - zapytała, odsyłając Bradleya, który nie bez ulgi, ruszył do wyjścia. - Wpadnij jeszcze do Charliego i powiedz mu, że się obudziła. - dodała, kiedy wychodził. Potem zaprowadziła mnie do kuchni i posadziła na krześle. Obejrzała moją głowę w poszukiwaniu siniaków, spytała jak się czuję a kiedy uznała mnie za zdrową, zajęła się gotowaniem obiadu. Jakiś czas obie milczałyśmy.
- Gdzie jest Charlie? - zapytałam w końcu. Ten incydent w bibliotece przydarzył mi się koło 16:00, Charlie zazwyczaj kończył pracę w warsztacie przed 19:00. Jednak pomimo jesiennej pory, za oknem było jasno. Coś mi się nie zgadzało.
- W pracy. - odparła Reb, nawet nie odrywając wzroku od garnka z zupą. Odruchowo spojrzałam na zegar ścienny. Pokazywał 15:30.
- Jak długo spałam? - zapytałam powoli.
- Dzisiaj mija trzeci dzień. - wytłumaczyła – Właściwie Charlie powiedział, że jeśli do jego powrotu się nie obudzisz, zabierzemy cię do szpitala. - To był radykalny krok. Jako wilkołak na ogół regenerowałam się na tyle szybko, żeby nie potrzebować opieki medycznej. Jednak nie mogłam sobie na nią pozwolić nawet wtedy kiedy jej potrzebowałam, ponieważ niektóre badania skutkowałyby wykryciem wilczego genu. Fakt, że Charlie mimo wszystko postanowił mnie oddać w ręce służby zdrowia, świadczył o tym, że musiał się naprawdę martwić.
- Co się stało? - zapytałam, niepewna czy powinnam wierzyć swojej pamięci.
- To raczej my mogli byśmy się ciebie o to zapytać. - odparła kobieta, po raz pierwszy od dłuższego czasu na mnie spoglądając. - Opowiesz Charliemu jak wróci. - poleciła, widząc że już otwieram usta. Nie pozostało mi nic więcej jak czekać.

Kiedy Charlie wrócił z pracy, Reb podała obiad wszystkim domownikom. Tym mianem określano wilki mieszkające na stałe w lofcie, będącym zarazem bazą główną watahy. Większość z nich nazywało go z tego powodu Jamą. Znałam wszystkich, więc nie trzeba było mnie przedstawiać, choć niektórym nie spodobało się to, że Charlie zaprosił mnie na obiad. Nie byłam członkiem watahy, co więcej oficjalnie z niej odeszłam a to paru osobom złamało serca. Obiad więc stał się milczącym pojedynkiem siły woli. Napięcie można było wręcz wykrajać nożem z powietrza. Rebeca, jak przystało na wzorową panią domu, usiłowała poprowadzić rozmowę ale jej próby były z góry skazane na niepowodzenie. Widziałam, że jest jej naprawdę przykro z powodu traktowania mnie oschle przez resztę.
Po skończonym posiłku, Charlie poprosił mnie, żebym została w kuchni a innym życzył dobrej nocy, dając znać, że mogą się rozejść. Kiedy zostaliśmy sami (nie licząc Reb, która zakrzątnęła się wokół brudnych naczyń) alfa spojrzał na mnie poważnie. Bez dodatkowych zachęt z jego strony opowiedziałam wszystko co pamiętałam. Nie przerwał mi ani jednym słowem, choć jego mina sugerowała, że to co mówiłam bardzo go zaniepokoiło. Kiedy skończyłam, milczał jeszcze przez chwilę.
- Cóż, cokolwiek to jest, nie miało dobrych zamiarów ale znikło kiedy się pojawiłem. Co oznacza, że wcale nie jest takie silne. - zawyrokował w końcu. - Radzę ci wziąć na jakiś czas urlop w pracy...
KREW
...i nie pokazywać się w jej okolicy. - zmarszczyłam brwi. Wydawało mi się, że w słowach Charliego coś się pojawiło. Coś obcego. Spróbowałam to wychwycić ale jedynym efektem był nawrót bólu głowy.
- Rachel, wszystko dobrze? - zaniepokoił się alfa.
- Tak, tak... Muszę tylko... Odpocząć. - wstałam i wyszłam z kuchni, zamyślona. Nagle coś złapało mnie za nadgarstek i pociągnęło w mrok opustoszałego salonu. Odruchowo wymierzyłam napastnikowi cios łokciem w brzuch ale zatrzymałam rękę w pół ruchu. W ciemności spoglądały na mnie opalizujące, szmaragdowe oczy Annie – najmłodszej wilczycy w watasze.
- Chciałam tylko powiedzieć... Cieszę się, że wróciłaś. Tęskniłam za tobą. - oznajmiła cichym szeptem. Przez chwilę wpatrywałyśmy się w swoje oczy, przekazując sobie tym spojrzeniem więcej niż mogły uchwycić słowa. Niepewność w nowej sytuacji, radość z ponownego spotkania, strach przed odrzuceniem. O tym właśnie myślała teraz dziewczyna. Przez sekundę wykonała ruch, jakby chciała mnie przytulić ale rozmyśliła się i zamieniła to w niezgrabne wzruszenie ramionami. Umknęła na schody, wspinając się bezszelestnie po starych, metalowych stopniach i w parę sekund pozostał po niej tylko zapach.

Na miesiąc przed ukończeniem 13 urodzin ciężko zachorowałam. Mama i babcia na przemian się mną opiekowały, siedząc przy moim łóżku w domu lub w szpitalu. Zrobiono mi setki badań, jednak nikt nie był w stanie powiedzieć co jest przyczyną nieustających migren, gorączki i ogólnego osłabienia organizmu. Na miesiąc przed urodzinami mój pokój został objęty kwarantanną bo mama bała się, że zarażę tajemniczą chorobą młodszego brata. Tydzień przed urodzinami znajdowałam się w stanie nieustającego delirium, żyjąc w świecie majaków i urojeń, ani na chwilę nie odzyskując przytomności. Potem obudziłam się na polanie pod drzewem. Na zmruszałym głazie, spod którego wypływał malutki strumyczek, siedziała kobieta. Była stara, przygarbiona i pomarszczona. Miała jasną cerę i siwe włosy, zaplecione w warkocz. Na sobie miała prostą spódnicę, bluzkę oraz wełniane palto. W dłoni trzymała laskę z prostego drewna. Kiedy na mnie popatrzyła, w jej oczach ujrzałam cały wszechświat. Wciągnęły mnie, rzuciły w bezmiar nieskończoności, wprawiając mnie w krańcowe przerażenie. Nie czułam swojego ciała ani tego kim byłam. Nie miałam swojego jestestwa! A potem ona mnie odnalazła. Wydałyśmy z siebie zew, porażające wycie strachu, jedyne co mogło nas uratować. Otworzyłam oczy w swoim łóżku, podrywając się do pozycji siedzącej. Obok mnie siedział obcy mężczyzna i trzymał mnie za rękę. Uśmiechnął się do mnie a ja uśmiechnęłam się do niego. Potem opadłam na poduszki i zapadłam w sen. Tym razem jednak był to sen spokojny, regenerujący, pozwalający odzyskać utracone w walce z chorobą siły. Kiedy doszłam do siebie, matka wyjaśniła mi, że ten obcy mężczyzna to mój ojciec, który dawno temu nas zostawił. Koniecznie chciał mnie zobaczyć, więc mu na to pozwoliła. Ja zaś wiedziałam, że nie należę już do świata mojej mamy, babci ani brata. Że ten surowy mężczyzna o kilkudniowym zaroście, odziany w znoszone jeansy, skórzany brązowy płaszcz i kowbojskie buty jest częścią mojego świata. Nie mogłam się doczekać chwili, kiedy pozostanę z nim sam na sam. Gdy to się stało, wszystko mi wyjaśnił. Byliśmy wilkołakami. Dziećmi księżyca, zmiennokształtnymi, lykanami, garou czy wilkanami. Różne ludy różnie nas nazywały. Dość, że mieliśmy w sobie wilka i potrafiliśmy go uwolnić. Od samego początku rozumiałam co to oznacza. Nie oponowałam więc, kiedy ojciec oznajmił mi, że za dwa dni wyjeżdżamy. Wręcz sama pomogłam mu wytłumaczyć mamie, że nic mi nie będzie i mam prawo spędzić trochę czasu z drugim rodzicem. Wiedziałam, że już do niej nie wrócę, więc mimo wszystko ciężko mi było odchodzić, choć czułam całą sobą, że to nie mój świat, że już nigdy nie będzie mnie rozumiała ani ja jej.
Ojciec nie był rodzicem czułym, troskliwym i opiekuńczym. Na początku odnosiłam wrażenie, że jestem dla niego tylko balastem. Nie okazywał mi uczuć, mało się odzywał a jeśli już to opryskliwie. Potem jednak stał się bardziej rozluźniony i rozrywkowy. Kiedy zaczęliśmy trening był wymagającym nauczycielem, choć potrafił mnie docenić i był bardzo cierpliwy. Szybko stał się dla mnie kimś bardziej jak przewodnik lub mentor. Podróżowaliśmy bardzo dużo w jego sprawach a ja w tym czasie uczyłam się wszystkiego co było mi potrzebne. Dojrzałam, spoważniałam. Mówią, że doświadczenia potrafią bardzo odmienić ludzi i była to prawda. Po dwóch latach spędzonych z Rufusem w niczym nie przypominałam już dziewczynki, którą byłam wcześniej. Byłam kobietą, dojrzałą i świadomą swoich potrzeb. Wiedziałam czego oczekuję od życia, jaką ścieżką chcę podążać. Ta zaś nie znajdowała się u boku ojca, choć wtedy właśnie zyskałam z nim dobry kontakt, potrafiliśmy traktować się bardziej jak partnerów i nie raz wspólnie się śmialiśmy. Ja jeszcze o tym nie wiedziałam, dlatego to on musiał podjąć decyzję. W końcu, pewnego ranka, obudziłam się w pokoju motelowym który wynajmowaliśmy sama. Zostawił mi kartę do konta z pewną sumą pieniędzy na nim abym nie musiała żebrać ani martwić się o jutro. Poza tym nie było po nim śladu, jakby nigdy nie istniał. Poczułam się przez niego zdradzona i porzucona, nienawidziłam go. Jakiś czas podróżowałam sama, bez celu aż w końcu trafiłam an watahę Charliego. Polubiłam alfę od pierwszego spotkania i zostałam. Tak po prostu.


(c.d.n.)


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.letsbecreative.fora.pl Strona Główna -> Twórczość pisana Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin